Zasłaniam wszystkie okna żeby nie patrzeć na ten cholerny
śnieg. Na ten zalegający na ulicy, przykrywający błoto i psie kupy na chodniku
(relatywna korzyść, to, że tych kup spod śniegu nie widać, nie znaczy, że ich
nie ma, może się zdarzyć więc, że idziesz ulicą i nagle bęc! jakiś chichot losu
i kupa na podeszwie), na ten śnieg,
który przykrywa maski aut i grzbiety latarni, na śnieg spadający na mój
parapet, na który od czasu do czasu wysypię jakiś okruszki, bo mam nadzieję, że
tym sposobem zaproszę do siebie jakieś miłe ptaszki. Mogę być nawet gołębie.
(Ogólnie panuje jakaś
duża niepokojąca nienawiść do gołębi.
Chyba nie do końca rozumiem dlaczego, wydają się głupie, to fakt, ale to tylko
ciągle głodne ptaszki. Skądś przecież musiało się wziąć określenie ‘ptasi móżdżek’.
Któregoś dnia widziałam program o mężczyźnie, który dzięki gołębiom postanowił zrobić
interes. Gówniany, dosłownie.
Żyjący w pewnym kraju arabskim przedsiębiorczy pan zbudował na
dachu swojego glinianego domku chatkę dla gołębi, one mu ją zasrywały, a ten się
bardzo cieszył, bo sprzedawał gołębie odchody na worki. Garbarniom. W tych zakładach zaś, działających bądź co bądź na świeżym powietrzu, pracownicy moczą przez kilka
dni skóry w wodzie zaprawionej gołębimi fekaliami. To sprawia, że skóry z tego
miejsca są najdelikatniejszymi, więc też najdroższymi na światowych rynkach. O tym raczej doradca klienta nie wspomni swojemu nadętemu klientowi)
Zasłaniam te cholerne okna jakby zasłonięcie ich miało
sprawić, że tego śniegu nie będzie jutro, gdy wstanę. Wiara w to, że wreszcie
spełni się fakt, o którym każdy czasem marzy, a mianowicie skoro czegoś nie widać-nie istnieje, nie ma. Przeciągam moment wstania by poranna wrażliwość zniknęła zanim zderzę się z rzeczywistością.
Niesamowite jest to, że śnieg w okresie grudniowym, nawet
jeszcze listopadowym, wyzwala pozytywne emocje, uśmiech na twarzy, jakieś głupie dziecięce oczekiwanie. Jest oprawą pojawiających się w sklepowych oknach tandetnych
bibelotów. Śnieg jako zwiastun świąt, na
które się czeka, by jak zawsze, wbrew wielkim nadziejom, okazały się kolejna
mała katastrofą.
Teraz, gdy lada moment zacznie się marzec, gdy widzę śnieg,
w mojej głowie rysuje się niedowierzanie połączone z niecierpliwieniem i
zniesmaczeniem. Śnieg padający teraz jest
niczym intymne uwagi przygłuchej ciotki rzucane na rodzinnych spotkaniach.
Wszyscy zauważyli fakt, ale nikt nie jest z jego powodu szczęśliwy. Fakty chyba
rzadko uszczęśliwiają. Chyba, że fakty typu wpis na Usos’ie sygnalizujący
zaliczenie kolejnego egzaminu. Nie miałam kiedy tego napisać, ale mam taką
teorię, przynajmniej adekwatną do mojej osoby, mianowicie, gdy na egzaminie
użyje łacińskiego przysłowia, czy wyrażenia, nawet takiej kliszy jak explicite,
egzamin zaliczam na 5 tudzież 4.5 .
Wracając to unieszczęśliwiających mnie warunków atmosferycznych.
Wszystko, co dzieje się za oknem mówi ‘’zostań w domu’’. Absolutnie wszystko. Pada
śnieg, raz mocniej, raz delikatniej, jakby chciał przestać, robi nadzieję, na
koniec, ale zaraz zaczyna opadać na ziemię z większa niż wcześniej prędkością. Wiatr
mocno dmie. Temperatura sprawia, że zamarzają łzy (przynajmniej przypuszczam, że zamarzają, nie zdarzyło mi się
jeszcze głupio ryczeć na zimnie), a ilość przechodniów na ulicy sprawia, że nie
jestem osamotniona w moim myśleniu, o tym, że w taki dzień najlepiej zostać w
mieszkaniu. Więc zostaję. I piszę, co musicie mi wybaczyć. Wszystkiego trzeba się nauczyć, a na to potrzeba czasu. Jeździć na rowerze uczyłam się dość długo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz