Zawsze, gdy widzę pierwsze
kasztany na trawie, wśród liści czy psich kup, myślę sobie, że w tym roku to
już na pewno pójdę je zbierać . Oczywiście między pierwszymi a ostatnimi
kasztanami jest całkiem spory czas kasztanowego dobrobytu. Więc wyprawę
odkładam. Odłożona nie dochodzi do skutku, bo kiedy wreszcie stwierdzam, że mam czas, że jest
słonecznie, że coś tam(wiadomo, do tego by jakakolwiek czynność została spełniona
potrzeba nam mnóstwo wymówek, które nazywamy sprzyjającymi okolicznościami)..to
już sezon na kasztany mija.
Tegoroczna jesień nie jest pod tym względem wyjątkowa, też zapragnęłam kasztanów. Stwierdziłam, że aby oswoić przestrzeń, w której aktualnie
mieszkam, wypełnię ją moimi pomysłami. Do realizacji jednego z nich były mi one potrzebne.
Nigdy nie miałam czasu by chwile pochodzić pod drzewem i pogapić się na ziemię
w poszukiwaniu ich. Czekałam na dogodny moment, kiedy to nie będzie padać, nie
będzie zimno i jeszcze najlepiej, żeby to było jakieś ustronne miejsce, z dala od ludzi zastanawiających się dlaczego
taka stara pannica zbiera kasztany.
W sobotę był dogodny moment. Jak przestępca
czaiłam się między drzewami. Znalazłam kilka. Resztki. Ni to okrągłe ni płaskie, na wpół rozdeptane przez przechodniów, same ostatki, którymi przyszło
mi się zadowolić.
I tak jest w
życiu ze wszystkim. Czekanie na dogodne momenty. Ciągle wrażenie, że
jeszcze jest na coś czas, albo że czas na to, czy na tamto jeszcze przyjdzie.
Później trzeba się zadowolić okruchami z pańskiego stołu. Wybierać pośród tego,
co już przebrane, bo ktoś był sprytniejszy. Uważać, żeby te ‘kasztany’ nie
okazały się zwierzęcymi odchodami.
‘’(…) Jak tylko trzeba coś
zrobić, zaraz ten paraliż, strach, histeria, nic ich bardziej nie przeraża, niż
to, czego chcą.’’
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz